poniedziałek, 19 marca 2012

No data available


W Europie ludzie boją się Kryzysu dziwne zjawiska którego nie można spotkać na ulicach Londynu przygotowującego się na olimpiadę, nie ma go także w Grecji antycznej kolebce ironii, i matce udawania greka. Nie zagubił się on także w rozłożystych dolinach Atlasu Wysokiego, gdzie zima była łagodna, stada są liczne, a na tarasowych polach w cieniu kwitnących migdałowców kiełkują pierwsze warzywa.
Przed nami rozpościerają się ośnieżone górskie szczyty, nazywane Atlasem na cześć mitologicznego tytana dźwigającego na swych barkach sklepienie niebieskie, stanowiące odwieczną granicę między żyznymi, zielonymi terenami wzdłuż wybrzeża Atlantyku, a wypaloną słońcem i smaganą wiatrem pustynią.
Mijające nas dzieciaki idą do szkoły na popołudnie, ja chodziłem tylko na rano, bo mi się udało. No tak u mojego kolegi była czwórka rodzeństwa a inny miał 2 starszych braci i młodszą siostrę, ale wysoki przyrost naturalny na sposób marokański przypomina mi wspomnienia mojej babci ; „… mama urodziła nas jedenaścioro, no i dwójka zmarł przy porodzie.
Dzieciaki proszą o bon bony, trochę się z nas śmieją i trochę nas denerwują tym swoim „one dirham monsieur”. Kobiety w potoku robią pranie, przejeżdżają turyści w terenowych samochodach i nie widzą nic, za zakrętem robimy postój na czekoladę i whisky, w zatrzymanym samochodzie pod lusterkiem dynda brelok al- Hadżar, pokazuje na kierowcę paluchem i stwierdzam Hadżi, szofer przytakuje z dumą i pyta o coś w języku wyznawców Allaha , uśmiecham się tylko, bo nie rozumiem.

Na Chleb mówi się z francuskiego ,,le pain”, albo po berbersku ,,khusba”, kupuje 6 bochenków i zastanawiam się czy Jean-Marie Le Pen, jest potomkiem piekarza i czy wygra prezydenckie wybory.
W centralnym miejscu osady Telouet stoi stara kazba znamienitego rodu Glawich, który przez wieki sprawował kontrolę nad tą częścią Atlasu Wysokiego, okolicznymi kopalniami soli, jak i wiodącym doliną Ounila transsaharyjskim szlakiem karawan, łączącym Marrakesz z legendarnym Timbuktu.
Dziś przed pałacem stoją samochody terenowe obok których stoją wynajęci kierowcy, ponieważ wynajęci przewodnicy pokazują przyjezdnym to co z dawnej świetności zostało, jakoś nikt z nas nie ma na to ochoty, więc idziemy w stronę gór.
Gdy słońce zachodzi, momentalnie robi się ciemno, a na niebie pokazują się miliony gwiazd, jest ich tyle, że podziwiając je zasypiamy z wystawionymi z namiotu głowami.
Rankiem razem ze słońcem przechodzimy przez przełęcz, na drodze do wioski robotnik zasypuje dziury ziemia, do pierwszego deszczu wytrzyma, w sklepie nie zaparzą nam kawy, tak więc idziemy na herbatę do szkoły, a dokładnie na szkolne podwórko, bo dalej nas nie wpuszczają.

Jedna wioskę dalej wszyscy życzliwie kierują nas w stronę hotelu do którego iść nie chcemy, utrudnia to pewien młodzieniec zawracając nas na pasterski szlak, idziemy dolina wśród sadów i pul, mijamy a raczej wchodzimy na pasterski szałas z koszorem przyklejony do wielkiej skalnej ściany, jeszcze tylko trochę do góry bo słonce zachodzi i znowu trzeba iść spać.

Poranki przy ognisku są do zniesienia, gdy marzną mi ręce od składania namiotu idę się ogrzać, łyk ciepłej wody bo herbaty brak. Idąc przez cały dzień myślę o pieczonych pstrągach które złapie w jeziorze do którego nie uda nam się dojść. 
Według starej wojskowej mapy pamiętającej amerykańsko-brytyjską operację Torch w 1942 r., jesteśmy w miejscu wielkiej białej plamy z napisem „no data available”. Przed nami, nieco na lewo, majestatyczny Djebel Anghomar (3610 m n.p.m.), wyznaczamy azymut południowy i po oślich śladach schodzimy w stronę Sahary.

Muhammad kładzie na stoliku migdały, miód w plastrach i masło, chleb rozrywa na kawałki, przed chwila zwinął nas z ulicy, gdy sami nie wiedzieliśmy na co mamy ochotę, chodziło nam chyba o mocno przesłodzona herbatę która On nalewa teraz do tłustych szklanek. Kilka urwanych słów; francuski, arabski, berberski i nasz, gdy czegoś nie rozumiem uśmiecham się życzliwie. Do miasta Ouarzazate kilometrów jest, cztery razy obie dłonie + jedna stopa = 45 km, to daleko pokazuje Muhammad.
Na rozwidleniu dróg stwierdzamy ze powinniśmy iść w lewo, ale idziemy w prawo, przed nami pustkowie. W treningowym obozie belgijscy i marokańscy żołnierze dają nam wódę i życzą Good lock.

Świeci mocne słonce, za nami w górach śnieżyca, dogania nas kilka kropel deszczu który od razu wysycha. Właśnie tak wyobrażałem sobie hamadę, nie myślałem tylko ze Beka przejdzie ją cała w kalesonach, pod wieczór podążając za zwierzęcymi śladami i odchodami dochodzimy do studni.
Gdzieś w oddali ryczy osioł, beczą owce, chrapie Beka i szczeka pies, czy tutaj na pewno nie ma węży? Zapinamy zamek w namiocie by nic nam nie wpełzło, a rankiem zaglądam do butów, chodź nie wydaje mi się by coś mogło w nich przeżyć.
….eee dziś już nie daleko, po południu będziemy w Ouarzazate; coca cola, zupa, placek z cebulą, hamman, może piwo, na razie nogi powoli wchodzą nam do dupy i kończy się papier toaletowy.
Faktycznie musimy być coraz bliżej bo śmierdzi miastem i ludźmi, ostatnie kilometry przechodzimy przez śmietnisko a za nami idą głodne psy.

Oglądamy pokój i nie chce nam się targować, właściciel od niechcenia rzuca niższe sumy, rezygnujemy, wychodzimy i zaraz wracamy, tak wiemy nie ma ciepłej wody bo rura pękła, akurat. Bez plecaka jakoś dziwnie się idzie, cały czas wydaje mi się ze czegoś zapomniałem, no i w mieście trzeba rozmawiać z ludźmi z którymi przez ostatnie dni mało co rozmawialiśmy. Kawa przy bazarze, to nie był najlepszy wybór, po prostu kwestia niedogadania, świeże owoce i warzywa na Tak.

Zrzucam z siebie ubranie i bieliznę która od razu ląduje w koszu. Siedzę okrakiem w łaźni ze ścianami wykafelkowanymi aż po świetliki w suficie, wiadro wody wrzącej i wiadro wody zimnej, ostra rękawica i mydło z oliwek, dużo pary, dużo mężczyzn, chłopców, młodzieńców i starców, dawno nie było kąpieli.
Wychodzę na ulice i czuje ze wygalam śmiesznie i jakoś bardzo niedbale, drażni mnie to że ludzie przyglądają mi się.  Siadamy na zupę i placek i zostajemy na miętową herbatę, wchodzimy tu i tam, bez celu, jestem zmęczony, nie dopijam wina której jest mi nalane, ale pamiętam jego cierpki smak.

Klasycznie mam rozregulowane przerzutki, a Bece spadł łańcuch na starcie, o dziwo rower Hanki bardzo dobrze pracuje, wyjeżdżamy z miasta ulicą na którą obiecujemy sobie że wrócimy, jest pełna warsztatów, straganów i bardzo żywa, za miastem robi się znowu spokojniej.
Cieszymy się pędem, przestrzenią, jeziorem i słońcem, … Beka urywa wentyl i siedzimy w budzie na motopompę, właściciel plantacji nalewa herbatę, jego wnuk bawi się ze szczeniakiem, a jego syn na motorze pojechał do miasta po nowa dętkę. Z wdzięczności ofiarowuje mu mój zestaw sztucznych przynęt i spławik, kiwa głowa z uznaniem i macha na pożegnanie.

Wracamy do miasta po piwo, siedzimy nad rzeką, dzieciaki z siatka nie daruj a życia żadnej z ryb, w dali niesie się nawoływanie muezina, czuć smród ścieków, a obok mnie słychać marudzenie Beki i skrzeczenie mew. 

Wieczorem chcę kupić bilety do Zagory, wkurzają mnie naganiacze, więc drożej kupujemy je rano, w dobrych humorach wsiadamy na miejsca na które nikt usiąść nie chciał. Dzieciaki wkoło nas na przemian śpią, jedzą i rzygają, boje się że też mis się to może przytrafić. Z okien autobusu podziwiamy na przemian: czerwone skalne masywy i zielone gaje daktylowe, zwarte wioski i kamienne cmentarze, a żywi i umarli wychodzą witać swych krewnych, którzy właśnie wysiadają, dojeżdżamy.

Na miejscu kilku majfrendów, oferuje nam ekspedycje na wielbłądach wiadomo gdzie. Ja oferuje im pozwolenie na prace w EU po super cenie. Jakoś obustronnie nie budzimy w sobie zaufanie wiec intratne transakcje nie dochodzą do skutku.
Po zakupach na bazarze idziemy coś zjeść. Właściciel zapewnia że ma bezmięsne, wiec dostajemy z mięsem, a potem na mięsie, jemy co nieco i wychodzimy co nieco wkurzeni.

 Za miastem  stwierdzamy że musimy złapać taksówkę, kierowca dużo gada, a ja mało z tego rozumiem, pozwalam muz zabrać 2 kobiety, które podrzucamy pod sam dom, potem dzielimy się kasą i jedziemy w stronę wydm Tingu
Wszyscy nam mówią ze Sahara jest nie w tą stronę, tak jak by jakieś tam M Hmamid czy Merdzuga, miały wyłączność na miano Sahara, coś w tym musi jednak być bo nikt oprócz nas nie zatrzymuje się w Tamegroud, i dobrze.

Miedzy wydmami czujemy się bezpiecznie, ale w nocy jest mi potwornie zimno, leże na tonach piachu i czuje przeszywający chłód. Poranek zaczynamy od rozpalenia ogniska, a potem po śluzie przez rzekę Dra i wchodzimy do wioski. Siedzimy w wysokiej i ciemnej izbie, która rozświetla blask telewizora i mdłe światło wpadające przez zamknięte okiennice. Na ścianie fotografia przystojnego mężczyzny w średnim wieku, pokazując ją palcem pytam czy przedstawia króla Mahamada V, gospodarz wybucha śmiechem i pokazuje na starca kulącego się z zimna w kacie pokoju, to jego ojciec. 

Wychodzimy i znowu Nas zapraszają, nie chce więcej herbaty.




































,