środa, 15 maja 2013

Irsko

"Lato w Irlandii już się skończyło" - dlatego przyjechaliśmy na wiosnę. I dobrze bo więcej letniego słońca nie chcielibyśmy uświadczyć.
Na najmniejszym lotnisku jakie kiedykolwiek widziałem powitały nas krowy i owce pasące się spokojnie w sąsiedztwie pasa startowego i samolotów Ryanair lądujących i startujących zaledwie kilka razy na dzień. Pierwszy stop i Federico Kluzniak, zabiera Nas ze sobą na Carrauntoohill, uwielbiam gdy sprawy układają się same, tym razem ułożyły się aż na szczyt i przełęcz przy Devil's Ladder, na której pożegnaliśmy się westchnieniem "ooo dear !!!
Chwile potem zaczęło padać, zdążyliśmy jeszcze przejść grzebieniem spoglądając w stronę oceanu i zaczęliśmy ześlizgiwać się w dół Black Valley, gdzie rozważaliśmy nocleg w szopie dla owiec a wybraliśmy stary opuszczony dom stojący na ziemi na której właścicielka pozwoliła nam rozbić namiot.
Poranek nie zapowiadał słonecznego dnia, pamiętam bardzo przyjemną wędrówkę wśród pastwisk, stad owiec, skalnych głazów i cieknących zewsząd strumieni. Gdzieś na końcu doliny przy samym Upper Lake, zjedliśmy zupę i weszliśmy na torfowiska, gdy doszliśmy do lasu opadliśmy z sił w cieniu drzew na których konarach rosły wielkie paprocie.
Minęliśmy ruiny Queen's Cottage by znaleźć się w krainie czerwonych jeleni (Red Deer) i kleszczy. Zostaliśmy na noc, by wstać rankiem i przed południem dojść do miasta, cieszyliśmy się na Guinnessa i Chinese Takeaway. Zabłądziliśmy przy Tesco i wróciliśmy nad jezioro, by zobaczyć jak pod murami Ross Castle Pan Marian łapie pstrąga z gruntu. Zasnęliśmy w pełnym freak-ów The Railway Hostel, rano zapomniałem czapki smerfa i prawie zostawiłem telefon, ale wzbiliśmy się nad irlandzkie pastwiska, by wylądować w Luton na kanapie.



\